środa, 26 września 2012

Rozdział 1: Cyganka


Kiedy poczułam ciepłe promienie słońca, tańczące po moich policzkach, mimowolnie uniosłam kąciki ust i lekko otworzyłam oczy. Leżałam na materacu wypchanym trzciną – był niemożliwie twardy, jednak po kilkunastu latach zdążyłam przyzwyczaić się do tej jednej jego wady. Przykryta aż po brodę ciepłym kocem, starałam się jeszcze udawać że nie do końca się przebudziłam. Przewróciłam się na drugi bok, odwracając twarz w stronę słońca. Okno było niewielkie, jednak na tyle duże, by ciepłe promienie rozświetliły cały pokoik.
- Alanis? Wstałaś już?
Przewróciłam oczami nie ukrywając niezadowolenia i niechętnie uniosłam się na łokciach.
- Tak mamo!
Usiadłam na brzegu materaca opierając o nagrzaną przez słoneczne promienie podłogę bose stopy. Przetarłam leniwie oczy i wiedząc, że gdybym nie zeszła za kilka minut do kuchni, matka przyleciałaby z wałkiem w ręku żeby mnie pogonić, podniosłam się. Już stojąc zaczęłam rozciągać każdy mięsień ciała. Rozczesałam palcami swoje rudawe, kręcone włosy sięgające mi aż do ramion.
Było to niespotykane u ludzi takich jak ja. Większość cyganów była śniada o czarnych prostych włosach. I raczej dość… silnej postury. Ja natomiast byłam tego całkowitym przeciwieństwem: byłam ruda, blada i bardzo słaba. Nie nadawałam się do prac, które normalnie dziewczęta w moim wieku wykonywały. No ale cóż, nie wybiera się, jakim się rodzi, prawda?
Wygładziłam koszulę nocną sięgającą mi do ud i szybko sięgnęłam po swoje ubranie codzienne. Westchnęłam widząc swoją zielonkawą spódnicę, białą bufiastą bluzkę oraz kilka szali z przytroczonymi, grzechoczącymi żetonami. Niechętnie ubrałam się w strój i nałożyłam rodzinną biżuterię, którą dostałam od matki na moje szesnaste urodziny.
Przekazanie biżuterii oznaczało, że byłam gotowa do zamążpójścia. Jednak… Który z cygańskich chłopców zechciałby tak nietypową żonę jak na nasz ród? Byłam psychicznie przygotowana na to, że prędko nie oddam nikomu swojego serca.
Ubrana zeszłam do maleńkiej kuchni w której unosił się zapach pieczonego podpłomyka. Moja mama była specjalistką jeśli o nie chodzi. Robiła je tak, by nie były jeszcze do końca chrupiące, ale by nie były też sflaczałe. Były miękkie, a w zestawieniu z dojrzałymi pomidorami jeszcze lepsze.
Przywitałam rodziców z należytym szacunkiem. Po czym zjedliśmy śniadanie w milczeniu. Czułam rosnące napięcie. Wiedziałam, że istnieje jakaś ważna sprawa którą będą chcieli ze mną przedyskutować. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie mają mi do przedstawienia kolejnego kandydata na mojego męża. Już wystarczająco wielu prześlizgnęło się przez nasze drzwi by przekonać się że to ta cyganka, która nie wygląda jak normalna. No i zazwyczaj wychodzili, zanim minęło 5 minut od ich pojawienia się w drzwiach. Mi to nie przeszkadzało. Tak naprawdę żaden chłopak z naszego niewielkiego cygańskiego państwka mi nie odpowiadał toteż zajmowałam się raczej wszystkim, co nie wymagało kontaktów damsko męskich.
Matka wzdychała, że kiedy miała tyle lat co ja, miała już męża od roku i była w ciąży. No cóż – ja to ja, nie ona.
Kiedy skończyliśmy posiłek, udałam się nad strumień rzeki by wymyć naczynia. Wsypałam nieco piasku by je delikatnie odskrobać z brudu i wypłukałam zimną wodą.  Myłam po kolei każdy gliniany talerzyk i  każdy kubek, kiedy usłyszałam jakiś głos. Dobiegał z oddali, jednak wiedziałam do kogo należy. Szybko, lecz w ciszy pozbierałam naczynia i zaczęłam wracać unikając ścieżki leśnej. Ostrożnie stawiałam stopy na leśnym podszyciu by żadna gałązka nie zdradziła mojej obecności. Westchnęłam cicho widząc ścianę domu moich rodziców i skryłam się za jednym z drzew. Jednak w porę przypomniałam sobie, że rozsądniej byłoby wejść na jedno, by w razie czego, szanse że ktoś mnie dostrzeże były odpowiednio mniejsze.  Odstawiłam naczynia na ziemię podwinęłam spódnicę i bosymi stopami zaparłam się o drzewo. W kilka chwil znalazłam się na najniższej gałęzi by potem przeskoczyć na tę jedną z wyższych. Oparłam się wygodnie o konar i nasłuchiwałam. Z początku słyszałam tylko i wyłącznie szum lasu, śpiew ptaków i trzepot ich skrzydeł. Zamknęłam oczy by skupić się na tym, co w oddali ktoś mówił. Odsunęłam pozostałe dźwięki na bok i skupiłam całą swoją uwagę właśnie na głosie mojego ojca.
- Tak, najwyższy czas by to przyznać. Ceryane jest w wielkim niebezpieczeństwie. Od wschodu handlarze niewolników porywają nasze córki. Na północy piraci niszczą każdą przystań, którą wybudujemy. Z południa i zachodu nie grozi nam jako takie niebezpieczeństwo…
- Hes, wiesz o tym, że to nie będzie takie wszystko proste. Gdy tylko wszyscy postanowimy się stąd wynieść, najeźdźcy pośpieszą za nami…
To był głos matki. Rozumiałam jej stanowisko. I w pełni się z nim zgadzałam. Jednak wiele dało się słyszeć o ostatnich jakże częstych i śmiałych wypadach handlarzy niewolników, którzy zapuszczali się coraz głębiej w nasze państwo, które było na tyle małe by można było je raczej nazwać państwem- miastem.  Coraz śmielej napadali oni na skupiska cygan, by uprowadzić kilka dziewcząt, które mieli zamiar sprzedać na targu w Vemis. Miałam ciarki na samą myśl, że miałabym znaleźć się tak daleko od domu. Jednak dziwnie czułam, że TO nie był mój dom. Że moje miejsce było gdzieś zupełnie indziej…
Westchnęłam cicho, zbierając w sobie siłę by słuchać dalej.
- Viero… Chcę tylko dobra Twojego i Alanis. Jeśli to zdoła was ocalić, gotów jestem na takie poświęcenie…
Jakie poświęcenie?
Nie dane było mi więcej usłyszeć. Odeszli od okna w kuchni, prawdopodobnie udali się w głąb domu. Zsunęłam się z drzewa. Kiedy stanęłam na miękkim, leśnym podszyciu nie byłam w stanie się poruszyć. Wciąż w  uszach dźwięczały mi słowa ojca, mówiącego o poświęceniu, niebezpieczeństwie ze strony handlarzy i piratów. Nie wiedziałam co gorsza. Pirat czy handlarz niewolników? Podejrzewam, że to drugie… Przynajmniej by mnie nie wywieźli gdzieś na inny kontynent… No, a nawet jeśli to nie w tak krótkim czasie, jak piraci by mieli przepłynąć przez Ocean Łez. Tak naprawdę niewielu wiedziało co jest za nim. Słyszałam o Porcie Pirackim, jednak na ile opowieści o nim były prawdziwe, trudno było odgadnąć.
-Alanis?
Odwróciłam się na pięcie. Odetchnęłam z ulgą widząc znajomą twarz przyjaciela.
- Co tu robisz, Soren? – Spytałam nieco zaskoczona jego widokiem.
- Przechodziłem obok i stwierdziłem, że do ciebie zajrzę.
Spojrzał na mnie swoimi orzechowymi tęczówkami. Jego kruczoczarne, nieco przydługie włosy niesfornie opadały na czoło. Usta miał rozciągnięte w szerokim uśmiechu. Był niezwykle czarujący. Żałowałam, że ten jedyny chłopak, który kiedykolwiek zwrócił na mnie uwagę i nie z powodu mojej inności, musiał być przeznaczony komuś innemu. Dlaczego ktoś, kto był mi najbliższym przyjacielem, ktoś kogo mogłabym pokochać, jest już zajęty?
Westchnęłam opuszczając wzrok. Wiedziałam, że w sumie rozmawiając z nim poniekąd łamiemy cygańskie prawo. Nie powinnam z nim rozmawiać, ponieważ był już on zaręczony z inną… Poza tym, w samym spotkaniu nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt że coś do siebie kiedykolwiek czuliśmy. Że łączyło nas coś więcej. A jego wybranka, albo raczej wybranka jego rodziców, była o niego bardzo zazdrosna. Nic dziwnego. Takiego przystojniaka każda dziewczyna trzymałaby tak blisko siebie jakby to było tylko możliwe.
- Nad czym tak rozmyślasz?
Jego miękki głos wyrwał mnie z zamyślenia. Choć w sumie wprowadził mnie w stan, z którego nie potrafiłam się wydostać. Bolało, bo za każdym razem gdy go widziałam, musiałam samą siebie powstrzymywać by nie zrobić żadnej głupoty. Przecież on jest zajęty. Czemu wciąż mam go w głowie? Czemu nie mogę się pozbyć żadnego wspomnienia z dzieciństwa, w którym to on udowadniał mi, że moje istnienie też ma sens? Dlaczego ja, ta inna, miałabym mieć to szczęście i znać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania?
Wzruszyłam ramionami.
- Nad niczym.
Podniosłam naczynia i zaczęłam kierować się w stronę domu. Chciałam położyć je na oknie, skąd zawsze mama brała je by odłożyć na miejsce.  Gdy tylko naczynia wylądowały na drewnianym parapecie, poczułam mocne szarpnięcie w dół. Gdy spojrzałam prosto w oczy chłopaka czułam, że odstępują mnie wszelkie siły oporu. Jednak wiedziałam, że czynię niewłaściwie. Chciałam go lekko odepchnąć, zanim ktokolwiek mógłby nas razem zobaczyć. On jednak położył sobie palec na ustach, dając mi tym samym znak do milczenia. Kiwnęłam głową, dając mu do zrozumienia iż pojęłam znaczenie jego gestu. Po chwili pociągnął mnie przez las, nie oglądając się za siebie.
Wiedziałam gdzie szliśmy. Było to nasze ukochane miejsce, kiedy byliśmy młodsi. Kiedy nie wiązały nas żadne przyrzeczenia. Wtedy liczyło się, że mogliśmy razem spędzać czas. Byliśmy po prostu najlepszymi przyjaciółmi. Nie potrzebowaliśmy niczego innego. Po prostu czasu i miejsca, w którym moglibyśmy go spędzić. Teraz jednak, gdy on był zaręczony jednej z rodowitych cyganek, nasze spotkania przybrały charakter nieoficjalny i można by wręcz powiedzieć że nielegalny.
Biegliśmy dalej, już nie trzymał mnie za rękę dzięki czemu mogłam swobodnie go dogonić i biec na równi z nim. Już widziałam w oddali fioletowe wzgórze lawendy. To było miejsce naszych częstych spotkań z dzieciństwa. Spotkań, które nigdy miały już nie powrócić.
Zwolniliśmy biegu dopiero wtedy, gdy zbliżaliśmy się już do wielkiego drzewa, stojącego pośrodku lawendowego pola. Niesamowite jak wiele wspomnień napłynęło wtedy do mojej głowy. Słodki zapach lawendy dodatkowo pogłębił uczucie, które zaczęło mną targać: tęsknotę.
Zatrzymałam się tuż pod drzewem. Oparłam dłoń o najniższą gałąź i zamknęłam oczy. Widziałam przed oczami dwójkę zwariowanych dzieciaków zwisających z tejże gałęzi, śmiejących się wniebogłosy, zajadających się dojrzałymi owocami mango. Uśmiechy nigdy nie schodziły nam z ust. Ile bym dała, by tamte dni wróciły. Chciałabym, by Dan nam było trochę więcej czasu.. Gdyby tylko..
Przestań, upomniałam sama siebie. Przecież on jest szczęśliwy. Widziałam to. Wiedziałam, ze jest szczęśliwy.
Poczułam nagle czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwróciłam głowę, spoglądając jednocześnie swoimi trawiastymi oczami w jego orzechowe. Jednak praktycznie natychmiast opuściłam wzrok i odsunęłam się, przysiadając pod konarem drzewa. Soren chwilę stał przede mną. Nim się jednak obejrzałam, siedział już obok mnie jak za dawnych czasów. Westchnęłam głośno, zanim zaczęłam mówić.
- Wiesz, że nie wolno nam się widywać… - zaczęłam szeptem, nie racząc go swoim spojrzeniem.
- I ty masz zamiar się tym przejmować? – zaśmiał się pod nosem.
- Nigdy nie będzie tak jak kiedyś – odparłam trochę wymijająco. W sumie nie przejmowałam się samym zakazem jako takim, ale raczej nie chciałam dać rodzicom kolejnych powodów do zmartwień, a Sorenowi zniszczyć życia. – Po co mnie tu zaciągnąłeś?
Spojrzałam na niego. Siedział, oparty plecami o konar drzewa. Wpatrywał się w czerwone słońce wolno niknące za linią horyzontu.
Na Aniołów, toż to tak późno? Nie wiedziałam gdzie i kiedy zaginął mi cały dzień. Zgubiłam po drodze wiele godzin, nie wiedząc kiedy one minęły.
- Żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu – przyznał kiedy ostatnie promienie słońca ciepło oświetlały usłane fioletowymi kwiatami pole. Niebo mieniło się różnymi odcieniami różu, żółci i oranżu.
Też żałowałam. Jednak wiedziałam, że przyznanie się do tego niekoniecznie poprawi sytuację. Soren był mi bliski niczym starszy brat, którego nigdy nie miałam. Był wsparciem, którego zawsze potrzebowałam. Był kimś, z kim mogłam podzielić się wszystkim co miałam. Każdym najbanalniejszym przemyśleniem, które zaprzątało moje myśli.
Teraz jednak było inaczej. Wiedziałam, że nie mogę sobie na wiele pozwolić. Nie powinnam się wtrącać w jego życie. Przecież teraz miał zacząć nowe, lepsze. Takie w którym nie byłoby miejsca dla mnie.
Skinęłam głową. Tylko na taką odpowiedź było mnie w tej chwili stać. Nie spojrzał na mnie, wciąż oglądając piękny taniec barw na niebie i ziemi.
- Przyprowadziłem Cię tutaj, bo chciałbym Cię o coś poprosić.
Dopiero wtedy wymusił na mnie spojrzenie mu prosto w oczy. Był śmiertelnie poważny w tym, co miał za chwilę powiedzieć. Odetchnął głośno, po czym podjął temat.
- Zapewne słyszałaś już o tym, że grozi nam większe niż dotychczas niebezpieczeństwo. – Gdy skinęłam głową, kontynuował. – Gdy handlarze przedostaną się do nas, nie będzie czasu na nic. Zabiorą wszystko. Wyłapią każdą dziewczynę, którą napotkają. – Przerwał, jakby oczekując po mnie jakiejś reakcji. Otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. – Uciekaj. Jedź do Vemis, tam będziesz bezpieczna.
- Ale…
Byłam zaskoczona. Nie mogłam uwierzyć, że poprosi mnie o coś takiego. Przełknęłam głośno ślinę. Dlaczego mnie o to prosił? Jaką miał motywację? Nie rozumiałam. Ta prośba była dla mnie wielkim zaskoczeniem. Czyżby oznaczało to, że przyszedł mnie ostrzec? Czy naprawdę groziło mi, a właściwie nam, aż tak wielkie niebezpieczeństwo, jak malował to mój ojciec i Soren? Handlarze niewolników zawsze byli niebezpieczni, jednak nigdy przecież nie przemierzali Czerwonej Pustyni, która dzieliła ich od Ceryane. O tyle nasze państwo miasto miało dobrze – z trzech stron otoczone było Czerwoną Pustynią – zwaną czasem Krwawą. Czwartą naturalną granicą było wybrzeże Oceanu Łez. I od tej strony nie byli bezpieczni. Piraci często nawiedzali ich tereny grabiąc co po niektóre domostwa.
- Proszę Cię. Obiecaj, że dziś w nocy spakujesz swoje rzeczy i uciekniesz.
Nie odpowiedziałam. Czułam jego świdrujące spojrzenie i mimowolnie zgarbiłam plecy. Uciekać? Opuścić dom, matkę, ojca? To byłoby zbyt dużo… Ukryłam twarz w dłoniach, czując że zaraz mogłabym wybuchnąć płaczem. Jednak nie Dan było mi długo skrywać czegokolwiek. Silne dłonie Sorena odjęły moje od twarzy. Spojrzałam zaszklonymi oczami w jego orzechowe tęczówki. Przyglądał mi się bardzo uważnie.
- A co z moją rodziną? – spytałam łamiącym się głosem.
- Nic im nie będzie. W razie czego stracą nieco majątku. Ale nie stracą Ciebie.
Łzy napłynęły mi do oczu. Wiedziałam, że miał rację. Jeśli chciałam uchronić rodzinę i siebie przy okazji, musiałam uciec. Przymknęłam powieki, pozwalając by pojedyncza łza spłynęła mi po zarumienionym od zdenerwowania policzku.
- Obiecaj mi, Alanis – nalegał Soren.
Podniosłam na niego wzrok. Widziałam w jego oczach napięcie. Cierpliwie wyczekiwał mojej odpowiedzi, w każdej chwili gotowy rzucić jakimś argumentem przemawiającym za moim wyjazdem. Skinęłam głową.
- Obiecuję.
Zarzuciłam mu ręce na szyje i w tej chwili już nie liczyło się nic. Nie obchodził mnie zakaz, który tego dnia złamałam. Wiedziałam, ze niedługo nie będzie mnie on już dotyczył. Ukryłam twarz w jego ramieniu i starałam się nacieszyć ostatnią chwilą, kiedy mogę z nim być. Wiedziałam, że prawdopodobnie widziałam Sorena tego dnia po raz ostatni w moim życiu.

`~*~`
No. Może i nie jestem dumna w stu procentach z tego co powstało, ale i tak wyszło nienajgorzej ;p Początki są masakryczne, nienawidzę ich pisać. Ale od czegoś musi się zacząć opowiadanie, prawda? :)